-
Piątek. Właściwie piątkowy wieczór. Właśnie wracam do domu z mojego pierwszego wernisażu. Co prawda nie autorskiego, tylko wystawy zbiorowej, ale to i tak cieszy. Moje zdjęcia zawisły na ścianie i każdy mógł je zobaczyć… Nareszcie!
Lekki leń. Już po drodze zastanawiałem się, czy późny, piątkowy, wieczór to dobry moment na start, czy lepiej zostać w domu i ruszyć dopiero w sobotę? Wszak na sobotę byłem już umówiony ze znajomymi na mały weekendowy wyjazd do Stegny.
Wchodzę do domu, patrzę na psa i podejmuję męską decyzję! Pakuję podróżną skrzynkę, żarcie dla psa i po 15 minutach jesteśmy już w samochodzie.
Odpalam nawigację, ale w głowie mam też pełną trasę wytłumaczoną przez kolegę. Obwodnica, Pogórze… kierunek Rewa. W końcu ulica, której miałem nie przegapić, i w którą skręcam. O dziwo nawigacja pokazuje tą samą trasę, co do której uczulał kolega.
Wiejska droga. Wąska, ale asfalt. Za chwilę tak samo wąsko, ale już bez asfaltu. Po kolejnych metrach rozpoczyna się las. Wraz z lasem pojawiają się coraz większe dziury, a ja zastanawiam się czy to na pewno tu, i czy moje, nie za wysokie auto, na pewno pokona nierówności?! Pies już nie śpi, tylko z trudem utrzymuje równowagę w kiwającym się aucie. W końcu koniec lasu, lecz wielkie dziury zostały. Pojawiła się polana - duża polana, choć przez wieczorową porę i tak nie widać aż tak wiele. W końcu docieram na miejsce. Tak przynajmniej mi się wydaje. Jadę do przodu, do tyłu i znajduję w miarę płaską powierzchnię. Nie widząc za wiele. Postanawiam najpierw wyjść z auta, by latarką sprawdzić teren i jego bezpieczeństwo. Jest OK. Cofam, parkuję, jestem na miejscu.
Pies już zadowolony, ja się dopiero rozglądam. Auto zaparkowałem 5 metrów (no może mniej) od przepaści klifu. Widok, właściwie tylko na zatokę… W oddali tylko woda. Na jej końcu kilka podświetlonych osad na Półwyspie Helskim. I to rozgwieżdżone niebo…
Odpalam jakieś piwko i zaczynam pełen relaks. Na magicznej polanie życie płynie zgodnie z opowieściami znajomych. Przybywa pierwsze auto, a z niego wyłania się para. Wyjmują kocyk, opierają się o przedni zderzak swego auta i jedzą pizzę. Odjeżdżają. Przybywa kolejne auto, ale ta para z kolei siedzi tylko w aucie. Odjeżdżają. Przybywa i trzecie auto - pełne nastolatków. To zostaje najdłużej. Gadają, piją, śmieją się i siedzą na dachu auta, którym przyjechali. Po jakimś czasie i oni odjeżdżając, a my zostajemy sami - w ciszy i z magicznym widokiem…
Noc dojrzewa w pełni. Bawimy się chwilę zdjęciami oraz patykiem i idziemy spać…
Budzimy się niespiesznie. Jak zwykle. Po otworzeniu klapy bagażnika moim oczom ukazuje się przepiękny, spokojny widok…. (pies śpi z przodu więc nie widzi). Bezkresna woda zatoki, tym razem zakończona ledwie widocznym półwyspem. Na powierzchni wody praktycznie ani jednej fali. Jedno co widać, i co rzuca się w oczy, to woda w paski. Paski zieleni - ciemniejsze i jaśniejsze. Nie śpieszę się ze wstawaniem z „łóżka” - pies zresztą też nie. Czasem się zastanawiam, który z naszego duetu jest większym śpiochem? Jak już postanowiłem się ruszyć, wypuściłem psa na siku, nalałem do aluminiowego czajniczka wodę ze zbiornika i wstawiłem na kawę. Woda się zagotowała, kawka się parzyła, a ja rozłożyłem turystyczne krzesło maksymalnie dwa metry od krawędzi klifu. Piłem kawę patrząc w morze, a pies wiernie krążył obok, od czasu do czasu przychodząc na pieszczoty.
Po kawie zjadłem jakieś śniadanie, nakarmiłem psa, spakowałem auto i zaplanowałem dalszą drogę. Kierunek: spotkanie ze znajomymi w Stegnie.
Na koniec tej krótkiej, właściwie tylko jednonocnej podróży, symbolicznie kończę część… długiej podróży.
Ruszamy dalej, odhaczając na swojej mapie jedno z tych miejsc, o których tak wiele osób w towarzystwie kamperowym wspominało… Fajne miejsce - nie mówcie nikomu!
One Thought on “Długa, krótka podróż”
Comments are closed.