
Historia domku nr 16 sięga początku lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Ze względu na mój wiek, nie całą tę historię znam, nie całą pamiętam. Mogę za to – niemal z całą pewnością – stwierdzić, że śledziłem ją osobiście i świadomie mniej więcej od roku 1980.
Choć na przestrzeni czasu dzieje tego domku się zmieniały, to rzeczywistością, którą bardzo dobrze zapamiętałem jest to, że mieszkańcem tego domku była już tylko jedna Osoba. To, co przez długie lata za to się nie zmieniało, to fakt iż od zawsze, i zawsze – był to domek kierownika. Jak to bywa z historiami, a przede wszystkim z rozwojem cywilizacji, domek choć nadal istnieje, to nie jest już tym samym domkiem…
Dziś rano jak otworzyłem oczy, a wraz z nimi drzwi naszej Renaty – ujrzałem domek nr 16 i zdałem sobie sprawę jak wiele wspomnień z mojego życia wiąże się właśnie z tym domkiem.
Jak wspomniałem, moją świadomość jako jednostki, datuję na mniej więcej 1979-1980 rok, bo to niby mając 3-4 lata zaczynamy pamiętać i wiedzieć co się z nami dzieje w tym świecie.
Trochę z opowieści, ale też i w mglistych wspomnieniach pamiętam, że moja przygoda z domkiem nr 16 rozpoczęła się bajkowo. Bajkowo, w sensie… dosłownym. Był to domek, jedyny domek w tamtych czasach, w którym znajdował się telewizor. Jako że w skład młodocianej bandy biegającej po raduńskich lasach wchodziło jeszcze kilka osób w podobnym wieku, to część dni kończyliśmy wizytą w domku nr 16 na seansie dobranocki. Wiem też, że często nie udawało mi się dotrwać do dobranocki, bo zasypiałem siedząc na podłodze oparty o kanapę.
Mieszkańcem domku nr 16 i kierownikiem ośrodka, był wtedy, mój późniejszy, najwspanialszy szef na świecie – Wacio. Dla mnie, oczywiście wujek Wacek. Zresztą Wujkiem był już zawsze, i do końca… I właśnie sobie uświadomiłem, że to już od tamtego czasu budował swój idealny obraz i moją miłość do siebie. Rozpoczął udostępnieniem swego domku, pokoju, telewizora dla mnie i innych raduńskich dzieci a później już tylko przekazywał mi swoją wiedzę i wartości.
Jak już nieco podrosłem i zacząłem przyjeżdzać do Radunia jako nastolatek, pod własny namiot, domek nr 16 był miejscem, które omijało się szerokim łukiem. Powód był oczywisty. Nastolatkowie, szczególnie ci starsi, trochę grandzą, a jak ktoś grandzi za bardzo, to z domku nr 16 wychodził Kierownik i swym autorytetem przywoływał do porządku. Niemal jak dziś pamiętam wieczorne wyglądanie zza górki pola namiotowego i sprawdzanie czy drzwi w domku nr 16 się już zamknęły. Jak tylko drzwi się zamykały, to czasem otwierała się jakaś klapka z fantazją w głowie a czasem otwierało się piwo. Wydawało się, że razem z przymknięciem drzwi domku, przymykały się nieco również oczy Kierownika…. „Nieco” to dobre określenie, bo choć faktycznie niby były przymknięte, to rano okazywało się, że tylko nam się tak wydawało… Nie zapomnę jednego poranka, gdy na polu namiotowym pojawił się Mieszkaniec domku nr 16, obudził mnie targając za wystającą z namiotu nogę i powiedział: „Krzysztof, proszę wstać, natychmiast tu posprzątać i przeprosić wszystkich mieszkańców pola namiotowego”. Choć po tych słowach zerwałem się na równe nogi, to zanim wykaraskałem się z namiotu, Kierownik zniknął już we wnętrzu swojego domku. Szczerze mówiąc, i tak zupełnie na marginesie, ta sytuacja i jej wspomnienie, wywoływała moje zażenowanie i wstyd przez następne 20 lat obcowania z Wackiem. Jestem przekonany, że doskonale ją pamiętał, ale w swej kulturze nigdy o tym nie wspomniał. Nigdy więcej, chyba, takiej imprezy nie zrobiłem. Na pewno nie na polu namiotowym w Raduniu.
Jako student I roku, w domku nr 16 otrzymałem nominację do pracy, którą później wykonywałem przez długie lata. Historia nominacji była dość zaskakująca. Będąc studentem po I roku, karnie i zgodnie z programem nauczania przyjechałem do Radunia na swój obóz programowy. No, może nie był to aż taki normalny przyjazd, bo postanowiłem przyjechać sobie dzień lub dwa wcześniej i jeszcze przed obozem pobyć na biwaku, ale to tylko szczegół. Gdy zgodnie z procedurami poszedłem zameldować swoje przybycie do domku nr 16, nastąpiło to, czego się nigdy nie spodziewałem. Okazało się bowiem, że jeden z dwóch instruktorów kajakarstwa nie jest w stanie podjąć pracy ze względu na zwolnienie i nagle, przez ten zbieg okoliczności, szczęśliwym trafem (dla mnie), zostałem poproszony o poprowadzenie zajęć z kajakarstwa w zamian za ocenę bdb z obozu. Ton Kierownika zwracającego się do mnie z prośbą o zastępstwo był jak zwykle poważny i wyważony – sto procent profesjonalizmu, żadnych zbędnych emocji. Ja z kolei byłem tak zaskoczony, że pewnie też nie zareagowałem jakoś wylewnie, ale w głębi duszy radowałem się jak dziecko. I tak oto, za dzień lub dwa, zamiast pocić się na zajęciach wraz z moimi kolegami z roku prowadziłem już pierwszy swój obóz, pierwszych swoich studentów, na zajęciach z kajakarstwa.
Niedługo po tym pozytywnie zaskakującym zdarzeniu – może nawet licząc w dniach – stanąłem przed koniecznością zapukania w drzwi domku nr 16, zdecydowanie wcześniej niż się do nich pukało i zameldowaniu o zdarzeniu zgoła niewesołym. Pamiętam, że w tamtym czasie było to dla mnie bardzo trudne i chwilę się wahałem, nim udało mi się na tyle opanować swoją rękę, by zapukać w rzeczone drzwi. Białe drzwi otworzyły się, a w nich pojawił się Kierownik, z pianką do golenia na twarzy. Było dobrze przed 7 rano. Początek dnia, zawsze, rozpoczynał się apelem o 7:20. Tego dnia jednak, nie wszyscy studenci mieli w nim uczestniczyć…
Cofając się w czasie o kilka godzin, był to pewnie pierwszy i ostatni raz kiedy my, studenci, otrzymaliśmy od Kierownika zgodę na wyjazd na dyskotekę. Sam ręczyłem, że będzie OK, ale niestety nie było. W drodze powrotnej, koledzy jadący za mną swoim golfem MK1, na jednej z kaszubskich serpentyn mieli… dachowanie. Szczęście w nieszczęściu było takie, że jako chłopaki z AWF nie należeli do „maluchów”, więc upchnęli się w golfie jak sardynki robiąc sami z siebie pasy bezpieczeństwa i fotele lotnicze w jednym. Choć było groźnie i nieprzyjemnie, skończyło się na złamanej ręce, kilku otarciach, kilku siniakach, strachu i… niewyspaniu. To była najdłuższa noc w moim życiu, bo trwała – jeśli dobrze pamiętam, 37 godzin.
Trzy lata później skończyłem studia. Los tak się poukładał, że ta nominacja z I roku przerodziła się w pracę zawodową i teraz do Radunia przyjeżdżałem już nie jako dziecko pracownika, nie jako biwakowicz, nie jako student, ale nauczyciel. Nie pamiętam już żadnych spektakularnych zdarzeń z tego okresu. Może też dlatego, że zmieniła się moja funkcja w Raduniu, a może, co mniej prawdopodobne nieco dojrzałem. Z domku nr 16, niezmiennie płynęły wszystkie rozkazy, komunikaty czy wytyczne. Na małej werandzie stał zawsze Kierownik, czasem, mając chwilę wytchnienia, z czerwonym Marlboro między palcami.
Rok, dwa, a może trzy później, przyszło nowe. Cywilizacja wpychała się coraz bardziej do naszego lasu. Budynek z sanitariatami już stał, zapewniając podstawowe wygody więc kolejnym krokiem była modernizacja stołówki. Nasza dotychczasowa stołówka kategorii Qunserwa, z oknami szklonymi folią by szyszki nie wpadały do zupy, została zastąpiona budynkiem murowanym. Nad stołówką wybudowano pokoje dla kadry i mieszkanie Kierownika.
Tym samym, domek nr 16 zmienił swoją dotychczasową, prawie trzydziestoletnią funkcję domku kierownika. Od tego momentu zamieszkała w nim rodzina pracowników administracyjnych ośrodka, a teraz… jest już chyba zwykłym domkiem.
Dla mnie jednak ten domek zawsze będzie niezwykłym, jedynym i unikalnym – domkiem nr 16.